Miejsca, które lubimy i takie, których nie lubimy

W polityce przestrzennej miast zdecydowanie za wiele jest inwestycji w martwe aktywa kosztem aktywów żywych. Różnica polega na tym, że te pierwsze nie dają ludziom więcej realnych możliwości spędzania wolnego czasu, nie podnoszą jakości życia i nie pozwalają się zrelaksować. Czasem jest tak, że podejmuje się wielkie i drogie inwestycje, które nic nikomu nie dają zamiast drobnych działań, które natychmiast zmieniłyby martwy teren w aktywne miejsce spotkań, odpoczynku i rekreacji.

Nie potrzebujemy, jako społeczność, więcej biurowców, bo sztywniackie paradowanie między nimi nie jest realną rozrywką. Nie potrzebujemy więcej oddziałów banków, bo to nie są miejsca, gdzie można wpaść w sobotę po południu i się zrelaksować. Nie potrzebujemy sterylnych, wyczyszczonych z lokalnych inicjatyw przestrzeni, żeby patrzeć na kolejny parking, bo nie będziemy się spotykać na parkingu.

Po pierwsze, chcemy więcej publicznych placów. Place są znacznie lepsze od ulic, bo są bardziej otwarte, dostępne z wielu kierunków i dające się współtworzyć. Ale nie chcemy tylko placu, który działa tak samo jak ulica, czyli kanalizuje ruch z jednej strony na drugą. Plac nie ma być przejściowy, ale docelowy. W Paryżu, gdzie praktycznie nie ma parków tylko ogrody, szczególnie można by się spodziewać, że ludzie będą zainteresowani spacerowaniem, podczas gdy większość woli posiedzieć. Tak samo jest w parkach Nowego Jorku. Ale żeby posiedzieć, to musi być gdzie. Zarówno w Paryżu, jak i Nowym Jorku, w parkach rozstawionych jest mnóstwo krzesełek. To zapewne relatywnie tania inwestycja, a jakże zmienia charakter całości. Natychmiast widać ludzi czytających, dyskutujących, czy zwyczajnie relaksujących się nie robiąc nic. Krzesełka tworzą kontekst, w którym każdy czuje się chciany, zaproszony do pozostania dłużej. Jestem także przekonany, że widok ludzi czytających w parku więcej robi dla popularyzacji czytelnictwa niż każda kampania promocyjna.

To, co jest najbardziej interesujące, to nie gotowe, ustrukturyzowane przestrzenie, które wymuszają określony typ zachowań i korzystania z tej przestrzeni, ale miejsca o nieustalonej strukturze, które dają się współtworzyć. Coraz większą karierę robi w świecie marketingu (także marketingu miejsc) słowo: messiness (chaotyczność, nieuporządkowanie). Miejsca, które z góry zostały zaprogramowane na określony sposób interakcji z nimi są nudne. Ciekawe są te miejsca, które zapraszają ludzi do ukształtowania ich na swój sposób, nawet jeśli jest to tylko ustawienie krzesełka w parku. Chodzi o maksymalizację sposobów korzystania z danego miejsca, a nie o wytyczenie gotowych szlaków i to jeszcze ze strzałkami wskazującymi kierunek poruszania się. Spacer to dużo, dużo za mało. I żeby nie było, że mowa tu tylko o wielkich miastach, proszę zerknąć (nawet przez wyszukiwarkę obrazów), jak wyglądają place małych miasteczek francuskich, włoskich, czy hiszpańskich.

Na koniec jeden przykład, który ilustruje niefortunną zamianę miejsca żywego w martwe – Plac Konstytucji w Warszawie. Przed wielką renowacją był tam bałagan i mnóstwo budek z wietnamskim jedzeniem. Ale byli też ludzie, którzy mieli gdzie zjeść i porozmawiać. Brakowało miejsc do siedzenia, to fakt, żeby pozostać na dłużej. Ale jako miejsce przejściowego przystanku było wyjątkowo żywe. Po renowacji Plac Konstytucji umarł całkowicie, a jedyną atrakcją jest parking na środku. Nie ma bałaganu i budek z jedzeniem, ale nie ma także ludzi. Dziś, nie ma żadnego powodu, żeby tam być. To wyłącznie przejściowe miejsce. Jest porządek, jest nuda, nie ma ludzi. Ludzie chcą czuć się właścicielami przestrzeni publicznej, a nie jej klientami.