Fenomen niemieckiej chemii

Preferencja chemii gospodarczej produkowanej na rynek niemiecki wobec tej na rynek polski jest zjawiskiem powszechnym. Nie ma znaczenia to, że są to często te same marki a na produktach obok języka niemieckiego figuruje polski. Nie ma też znaczenia to, że czasem adres fabryki jest polski. My, naród sprytny i podejrzliwy wiemy swoje.

Co dokłanie wiemy? Właśnie dokładnie to nie wiemy wiele, ale to czego nie wiemy wypełniamy sobie podejrzeniami. A te jednoznacznie każą wybierać produkty niemieckie.

Po pierwsze, od zawsze wiadomo, że Niemiec był obywatelem wyższej kategorii niż Polak. Niemcy zawsze mieli do siebie większy szacunek niż Polacy. Stąd wiara, że Niemiec nie da się oszukać a Polak tak (czy to świadomie jest mu wszystko jedno, czy nieświadomie czegoś nie dopilnuje). Pozostaje przekonanie, że Niemcy, jako naród zorganizowany i systematyczny, na pewno lepiej kontrolują wszystko, co trafia na ich rynek i nie dopuszczają niedoróbek ani rzeczy szkodliwych. Koncerny chemiczne to wiedzą i dostosowują swoje produkty do tej wiedzy.

Po drugie, działa zwyczajny efekt miejsca pochodzenia. Jeżeli coś jest wykonane poza Polską (w tej branży), to tylko lepiej. Akurat tak się składa, że w Polsce funkcjonuje trochę fabryk chemii gospodarczej, w których produkuje się na wiele rynków, w tym niemiecki. To kwestia kosztów, ale także doświadczenia, bo wiele z tych fabryk działa już dość długo. Jednak Made in Germany to coś zupełnie innego od Made in Poland.

Po trzecie, nie bardzo wierzymy sobie nawzajem. Polak wie, że jak ktoś go oszuka, to najpewniej będzie to drugi Polak. Czegoś ważnego nie dosypie, zamieni lepszy składnik na gorszy, doleje mniej produktu do opakowania, itp. Jeżeli można coś zachachmęcić, czy to na poziomie indywidualnym, czy zespołowym, to Polak dobrze się zastanowi zanim odpuści taką okazję. Polak zasadniczo ma gdzieś, czy innym żyje się dobrze, czy spodnie im się dopierają a naczynia myją do połysku. Aby jemu było dobrze.

Dość często spotykana diagnoza „bo to wszystko przez to, że nie wierzymy w siebie” mnie drażni. Zdecydowana większość rozumie ją jako zacietrzewienie i pychę, coś w stylu „Polacy nie gęsi i swój język mają”. A nie o to chodzi, żeby nic nie zmieniać, nadal myśleć jak globalny prowincjusz, ale patrzeć na innych z góry, bo wierzymy w siebie. Taka postawa jest zwyczajnie głupia i może budzić jedynie politowanie. Mądra wiara w siebie, której ewidentnie nam brakuje, polega na szanowaniu siebie nawzajem i współpracy opartej na udzielaniu sobie wzajemnie wsparcia w dążeniu do osiągania czegoś lepszego od tego, co już jest. Są tu dwa komponenty, których nie ma w zacietrzewieniu: dążenie do zmiany na lepsze oraz wspieranie siebie nawzajem.

Nie jesteśmy mistrzami świata prawie w niczym. Trzeba pracować, wymyślać, prototypować, prezentować, komercjalizować. Warto się uprzeć, że zrobimy coś lepiej od kogokolwiek, najlepiej na świecie. Niemcy mają najlepszą chemię gospodarczą? Zróbmy swoją, lepszą a nie kupujmy niemieckiej w poczuciu fatalizmu, że u nich zawsze wszystko jest i będzie lepsze.

Każdy, kto próbuje coś w Polsce zrobić, wymyślić, zaproponować spotyka się rzucanymi mu z każdej strony kłodami pod nogi. Dlatego współpraca oraz życzliwe wsparcie są nieodzowne. Bywam w wielu miejscach na świecie i mam okazję obserwować, jak to się odbywa poza Polską. Owszem, zdarzają się kraje, w których kłody rzucane przedsiębiorczym, wizjonerom, innowatorom są jeszcze większe i nie da się zrobić praktycznie nic. Ale jest też grupa krajów, w których współpraca jest wzorcowa, poziom uzasadnionego zaufania ogromny, wiara w powodzenie nieograniczona a wsparcie państwa i samorządów przybiera niespotykane u nas formy. Z naszą podejrzliwością i oczekiwaniem wszystkiego, co najgorsze ze strony rodaków oraz państwa nie mamy w konkurencji z nimi czego szukać.

Polacy są tytanami indywidualnej szarży, ale jest granica tego, co można w ten sposób osiągnąć. Taką granicą jest np. prawdziwie globalna polska marka. Radzę każdemu, aby zainteresował się tym, jakiego rodzaju zbiorowy wysiłek został uruchomiony w Korei, żeby Samsung i LG stały się tym, czym dzisiaj są. W Polsce jest trochę tak, jak w komentarzu sprawozdawcy sportowego, który tłumaczył kiedyś na czym polega gra napastnika we włoskiej lidze. Powiedział coś takiego: „Włoski napastnik jest zawsze osamotniony. Gdy obrońcy przejmują piłkę, wykopują ją do niego i życzą miłego dnia. Żadnego wsparcia.” Nie wnikam w piłkarską prawdziwość tego stwierdzenia. Jest to jednak dobra metafora sytuacji każdego, kto spróbuje udowodnić, że polska chemia gospodarcza nie jest gorsza od niemieckiej.